Pamiętam, raz na statku dopływającym do Algieru, wypełniałem karty wjazdu dla kilku starszych panów, przepisywałem ich dane i zawody wykonywane; Mohamed Abelslam murarz, Ibrahim Kulibali zbrojarz, Ali Merad robotnik, mieli ręce spracowane. Wieźli torby wypełnione prezentami dla bliskich i pewnie coś na handel. Święta były blisko. Gdy wpływa się do stolicy, w oczach staje biel miasta i fasady dużych budynków z arkadami, z epoki Napoleona III, wybudowanych po przegranej wojnie z Prusami. Bracia Jan i Franciszek czekali u bramy portu, gościli mnie w malutkim ich mieszkaniu w przeludnionym blokowisku nędznych dzielnic. Wiele przeszli z mieszkańcami, slumsy, bitwę o Algier z końca lat 50-tych, islamizację dzielnicy, bezrobocie, w ich pokoju-kaplicy mają Najświętszy Sakrament. Sąsiedzi już mniej zapraszają na posiłek po zachodzie słońca w czasie Ramadanu, wolą przynosić jedzenia, w ten sposób dzielą się jak przystało w Islamie. Przygotowania do świąt tętniły, wszędzie dzieciaki prowadzały barany nieświadome, co ich czeka, w powietrzu unosiły się zapachy wypieków… LAaid Kbir-wielkie święto, ofiary Abrahama, tuż tuż. Pojechaliśmy oglądać miasto, najpierw do Bazyliki Naszej Pani Afryki, wyeksponowana budowla górująca nad miastem jak Jasna Góra nad Częstochową. U podnóża dzielnica zwana Kazbą, niegdyś zalążek ruchu wyzwoleńczego, później kolebka islamistów. Z bazyliki wyruszali Ojcowie Biali na misje do całej Afryki. Widziałem wiele kobiet, brat Jan powiedział mi, że muzułmanki lubią tu przychodzić, proszą Maryję, matkę Jezusa o potomstwo, o dobry poród. Zwróciłem uwagę, że mają tu ładne zakonnice klauzurowe, śmiali się bracia; przecież tak się ubierają zwyczajnie kobiety, tłumaczyli. Później zawieźli mnie pod statuę niepodległości, odzyskanej w 1962 roku, niebotyczna konstrukcja, projektował ją Polak, budowali Kanadyjczycy, nawet piasek przywozili!
Nie za pierwszym razem, gdy pozwolono mi przejechać Saharę autobusem samemu. Na dworcu PKS kontrola bagaży obowiązkowa, tłumy ludzi, z boku sala modlitewna. Wreszcie ten mój do Ghardaii, tylko 10 godzin jazdy. Gdy wyjeżdża się z nad morza, trzeba przejechać wąwóz Atlasu zwany Sziffa, w latach 90-tych była to droga śmierci, ilu zginęło tam Algierczyków, Bóg wie! Głowy układano na asfalcie….Jak tu się mówi; czarne dziesięciolecie, bezpardonowej wojny z islamistami, która zabrnęła w klincz. Jeszcze do dziś straszą warownie z workami piasku i gdzieniegdzie żołnierzami przy broni maszynowej. Dalej autobus wjeżdża do miasta Medea, nieopodal rozegrała się historia z filmu „Ludzie Boga”. Mówią, że po tym coś się stało, konflikt zaczął słabnąć. Do tej pory Kościół tutejszy żyje tym wydarzeniem, dużo by opowiadać, jak się idzie na serio z wiarą w dialog, trzeba płacić. Dalej jest Dżelfa stolica hodowców owiec, to tam wszyscy zjeżdżają się na zakupy barana do celów rytualnych, nawet z sąsiednich krajów przyjeżdżają. Islam to była i jeszcze jest kultura ludów pasterskich, koczowników, mających niewiele dobytku, przemieszczających się, z rodziną przypominającą klan, żyjących z łaski Natury. My rolnicy zawsze obawialiśmy się pasterzy, nie rozumieliśmy ich.Asfalt mija duże miasto Laguat, dla mnie wrota pustyni, dziesiątki czy raczej setki kilometrów niczego, piasku, skał, czasami jeszcze stepu, wierci się ciało w fotelu, a temperatura otoczenia wzrasta. Nareszcie dolina Mzabu, pięć miast obronnych, niewidocznych, bo skrytych w niecce. Tak od XII wieku Ibadyci tutejsi, ukrywali się przed oficjalną linią islamu Sunnickiego, czy nieprecyzyjnie Arabami. Sunnici stanowią około 90% w czterech mniej więcej odmianach, północna Afryka to Malekici, około 10 % to Szyici jeszcze bardziej zróżnicowani i właśnie Ibadyci mniej niż jeden procent, sięgają samych początków wyznawców Proroka. Pobudowali piękne miasta, cudowny gaj palmowy z wymyślnym systemem pompowania wody w warstwy wodonośne i niezwykle sprawiedliwy system podziału wody dla rodzin, bo tu woda, to woda życia i nie w przenośni. Kobiety, jeśli już wychodzą z domów, zerkają na świat jednym okiem, poznają się po butach, zaś mężczyźni z czapeczkami i dziwacznymi spodniami, przypominającymi te kozaków. Lubię ich, ich islam jest rygorystyczny, ale rozumowo wyuczany a mocne wsparcie rodzinne daje im solidną tożsamość i dalej wolność osobową.
W Ghardai jednym z tych miast, znajduje się siedziba biskupa Sahary, (gdzie nocuję), są też Ojcowie Biali, co nie są już biali, i podobne Siostry „Białe”, kilku wolontariuszy. Diecezja duża powierzchniowo, i nawet nie 20 placówek, z 70 osób personelu, bez wiernych, jedynie bracia w islamie, jak tu się mówi. Nie można ewangelizować, konstytucyjnie zabronione, zostały, więc dzieła służby, wsparcie dla kobiet i dzieci niepełnosprawne. Kiedyś myślałem o tym Kościele, jako o laboratorium do odnajdywania dróg Ewangelii. 400 kilometrów na południe, znajduje się grób Karola de Foucauld, w El Golea, tuż obok jedynego prawdziwego kościoła diecezji. W epoce kolonialnej istniała parafia chrześcijan rodzin mieszanych czy konwertytów nielicznych, ale to mgliste historie. Za to miasto urzeka swoim lasem palmowym, domy, ulice, place wszystko wśród palm. Cudowny Ksur, miasto- warownia wysoko wzniesiona, nie do zdobycia, obecnie ruina. Więcej takich twierdz znajduje się na południowy zachód, mówi się, że to żydzi wypierani, byli budowniczymi. I znowu 400 kilometrów tą samą transsaharyjską drogą, mijam konwoje wyładowanych tirów, co kilkaset metrów widać porzucone rozerwane opony. Kierowca, co 100 kilometrów robi lekki ruch kierownicą. Autobus jest miejscem rozmów i spotkań, modlitwy i spania, i oczywiście słuchania suratów śpiewanych przez najlepsze głosy z półwyspu arabskiego, via Mp3. Jak ktoś nie przywyknie, to nie wytrzyma. Nie jeden raz próbowano mnie przewerbować na wiarę Proroka, wykręcałem się jak mogłem, co z czasem staje się nudne i męczące. Nie oceniam to już jest odruch wśród ludzi, nawet zarzuty wobec chrześcijaństwa po pewnym czasie stają się jednakowe, czyli gdzieś wyuczone w szkółkach koranicznych. Na końcu rozmów mówimy o piłkarzach, czasami można zejść na gatunki piwa, w zależności od osoby.
Autobus zjeżdża z płaskowyżu Tedemaid, kolejny punkt kontrolny żandarmerii i już jesteśmy w mieście Ain-Salah, miasto piec, temperatury dochodzą do 48 stopni w cieniu, spychacze odgarniają piasek wczoraj nawiany, dworzec autobusowy przeniesiony z westernów amerykańskich, knajpki, sprzedawcy jajek gotowanych, orzeszków palonych, i małych Nigeryjek żebrzących wszędzie. Ludzie żyją tu od setek lat, nauczyli się wyprowadzać wodę tunelami z warstw wodonośnych, uprawiali małe ogrody i palmy daktylowe, żyli z handlu, tutaj krzyżowały się szlaki karawan dromaderów. Tankujemy, toaleta, jedzenie i pakujemy się w siedziska.
Znowu przed nami etap czterech setek kilometrów, do kanionu Arak, o zachodzie słońca, przypomina Wielki Kanion z Colorado, brakuje tylko Apaczy na zboczach, no nie tak zupełnie. Od tysiąca lat strzegli to przejście tutejsi Indianie, zwani Tuaregami, inaczej ‘niebiescy ludzie’ od turbanu zakrywającego twarz a wcierającego w skórę farbę tkaniny w kolorze indygo. Piraci pustyni, pojawiający się znikąd i znikający nie wiadomo kiedy, dzięki niesamowitej znajomości terenu i specjalnie wychodowanym dromaderom, niedościgłym. Francuska armia regularna latami nie potrafiła poradzić sobie z nimi, dopiero za czasów Karola de Foucauld podpisano ugody. Od XI wieku byli muzułmanami, ale ten ich islam był jakoś swoisty, oddzielony setkami wydm od głównego nurtu, zapomniany. Dostosowali go do swoich zwyczajów, ulegał wpływom z południa, czyli czarnej Afryki. Z Araku do Tamanrasset niby stolicy Tuaregów, dociera się po kolejnych 400 kilometrach, po prawej stronie mija się górę zwaną In-Eker, w wydrążonych ślimaczych galeriach, przeprowadzono 13 wybuchów atomowych, zanim Francuzi przenieśli próby na atol Bikini. Tamanrasset i okolice to kraj stożków wulkanicznych, kraj kamieni, skał, wąwozów, akacji, zaskakujących pejzaży.
Na dworcu odbiera mnie Tahar, brat. Całe dorosłe życie spędził wśród Tuaregów, mówi jak oni i chyba nie znam drugiej takiej osoby oddanej innym. Blisko jest ludzi, kobiet, dzieci, nawet ma córkę adoptowaną już dorosłą. Kiedyś sąsiedzi zarzucili braciom, że żyją dla siebie, co zarobią to na swoje potrzeby. Wtedy Tahar postanowił oficjalnie, że będzie opłacał życie dziewczynki z biednej rodziny. Teraz ta pani prowadzi audycje radiowe w Radiu Algierskim w stolicy, kiedy jej matka w młodości była jeszcze niewolnicą. Więc podziwiam Tahera, to on zabiera mnie najwięcej do rodzin, wprowadza na wesela, święta obrzezania i nadania imienia. Kiedyś kazał mi się ładnie ubrać, ułożył mi turban jak trzeba i poszliśmy na modlitwę do centrum miasta, tysiące mężczyzn z dywanikami często z synami, pięknie ubrani w tradycyjne tutejsze stroje. Na niewielki znak Imama, odpowiadali Allaah u Akbar, bili pokłony przed Bogiem jednocześnie, w szeregach, równiutko. Osłupiałem szelestem ich ubrań, szumem, widokiem tych mas. Tahar, który tak lubi ludzi, z którymi mieszka, jest najbardziej krytyczny wobec Islamu; diabelstwo, nie wierzą Jezusowi, z premedytacją wypierają Ewangelię i Jego Bóstwo.
Z tego kosmopolitycznego miasta, ( bo pełno tu wojskowych, migrantów z całej Afryki, handlarzy z wszystkich krańców) wyjeżdżam po kilku dniach w ostatni etap drogi, tylko 82 kilometry i aż 4 godziny. Jedynie najsolidniejsze terenówki potrafią pokonać kamieniste bezdroża Atakoru i wspiąć się na 2700 m. npm. Dojeżdżam do mojej wspólnoty, od 8 lat mieszkam tu, z Edwardem 90-cio letnim, 44 lata tutaj i Venturą, dawnym trapistą, w dwa miesiące po porwaniu mnichów z Thiberin był na miejscu by ich zastąpić.
Wczoraj o świcie, gdy już słońce wzniosło się oprowadzałem grupę młodych Mozabitów. Opowiadałem im o geologii krajobrazu, o prehistorii, żyrafach, słoniach, opowiadałem o Tuaregach, pokazałem im naszą kaplicę, słynny słownik- encyklopedię Karola de Foucauld, poszliśmy zobaczyć instalacje odzyskującą wodę deszczową z powierzchni ziemi, na koniec poczęstowałem ich herbatą i ciastkami. Sympatyczne spotkanie i ja i oni byli zadowoleni, a tyle nas różni. O 8-mej mieliśmy Mszę, później zadzwonili z telekomunikacji abym poszedł do anteny i zajrzał do jednego z urządzeń, bo coś światłowody szwankowały. Po objedzie, który przygotował Edward, zabrałem się w jednej z pustelni do cementowania szpar, w tym roku mamy plagę myszy. Wieczorem znowu turyści, nieszpory i kolacja i każdy idzie do swojej chatki. Czasami można pójść w góry 2-3 razy do roku. Sąsiedzi z dwóch rodzin tuareskich rzadko nas odwiedzają, podziwiamy ich jak potrafią wytrwać tak samemu pod namiotem. Kiedyś oblegały nas grupy pielgrzymkowe i turystyczne z całego świata. Po różnych wydarzeniach tylko Algierczycy docierają na Asekrem.
Wierzymy, że modlitewna prosta i życzliwa obecność ma znaczenie nie tylko dla muzułmanów, nawet dla kraju, pozwala się skonfrontować z innością. A dla nas jest możliwością na otwarcie się, rozumienie tej kultury i religii. Dużo czytamy, rozmawiamy między nami, zwłaszcza, gdy teraz wszystko się komplikuje. Może, kluczem do naszej obecności są błogosławieństwa Jezusa. Na tym poziomie to jest Jeden Bóg, a gdy tylko wykształcenie religijne nachodzi, to Ten Bóg jeden zaczyna się dzielić, przynajmniej w ten sposób tłumaczę sobie postawę Tahera. Bracia starzeją się, Antoni w Tamanrasset już wyjechał, Edward pewnie na wiosnę przyszłego roku opuści nas i Tahar nie jest za młody, kurczy się ta przygoda misyjna, trochę szkoda. W Tazruk, ktoś z rady miasta kilka razy powtarzał, aby przyjechali z powrotem bracia i żyli zwyczajnie, bo to nas ubogaca-mówił, niestety z powodu braku osób musieliśmy zamknąć jedną z najpiękniejszych wspólnot.
Dużo by jeszcze opowiadać o tym wszystkim niuansować, porównywać, odkrywać. Zostawiam czytelników ze skromnym szkicem życia-podróży w kraju muzułmańskim.
brat Zbyszek