Moje Betlejem

Świadectwo małej siostry Jezusa z czasu pandemii.

W Żłóbku z Betlejem jest piękno i wielkość, bo jest w nim cały Chrystus, zarazem Bóg i człowiek, tak że w przedłużeniu tej kołyski znajduje się już cały Warsztat Nazaretu, Męka i Krzyż oraz pełnia Chwały Zmartwychwstania i Nieba.
Z nadmiaru miłości Chrystus, Syn Boży, zechciał przejść przez stan bezradności maleńkiego dziecka, jedyny stan, który składa istotę ludzką w całkowitym zawierzeniu w ręce innych. To właśnie z powodu tej bezradności maleńkie dziecko zwraca się zawsze do ojca. Jest zbyt słabe i zbyt małe, by mieć własną wolę, nie ma innej woli niż wola ojca. Darzy go wzruszającym zaufaniem. Czy zwróciłaś już uwagę na częsty gest młodego ojca, który trzymając małe dziecko nad przepaścią, udaje, że chce je do niej wrzucić, a ono śmieje się wniebogłosy, bo dobrze wie, że ze strony ojca nie spotka go nic złego?
(cytat z tzw. Zielonego Zeszytu Małej Siostry Jezusa Magdaleny)

Choć zdarzyło się to w maju, było to moim Betlejem…..

 

Wybór

Jestem małą siostrą Jezusa, w zakonie od 26 lat. Wstąpiłam do naszego Zgromadzenia, gdyż pociągnął mnie pewien szczególny rys naszego charyzmatu, którym jest pragnienie współudziału w losie każdego człowieka - szczególnie zaś tego bezbronnego, pozostawionego samemu sobie. Mamy jako małe siostry Jezusa iść do innych, by im towarzyszyć, stając się na tyle na ile jest to możliwe jedną z nich, gdyż
Chrystus Jezus, istniejąc w postaci Bożej, nie skorzystał ze sposobności, aby być na równi z Bogiem, lecz wyniszczył samego siebie, przyjąwszy postać Sługi.
Na własny użytek nazwałam to współlosem z drugim człowiekiem.
Zawrotna Tajemnica Wcielenia: Bóg stał się jednym z nas.
Konsekwencją Wcielenia jest kolejna rzeczywistość: Cokolwiek uczyniliście jednemu z braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili...
 I to wystarczy, by wypełnić życie, by nadać mu sens.

 

Wezwanie

A już tak konkretnie, w odniesieniu do pandemii...
Zaraz po Świętach Wielkanocnych znalazłam się w naszej fraterni w Częstochowie. Dopiero co wróciłam z Francji, z naszego domu macierzystego. Już wówczas, jak pamiętamy, sytuacja w tym kraju była napięta: prawie nie kursowało metro, w niektórych pociągach nawet nie kontrolowano biletów, opustoszałe ulice... Dzięki uruchomionej linii lotdodomu udało mi się niemal w ostatniej chwili wrócić do Polski. Kwarantanna, pobyt kilkudniowy we wspólnocie, i nagle, któregoś dnia wiadomość o prośbie ks. Dyrektora ZOL-u warszawskiej Caritas, by przyjść z pomocą obłożnie chorym pacjentkom na oddziale, gdzie pojawił się coronavirus. Personel został objęty kwarantanną lub leczeniem, a bezradni ludzie zostali sami.
I się zgłosiłam. Po prostu. Było to jednak trochę trudne, gdy chodzi o ostateczną decyzję.
Wróciłam do polskiego Regionu ze względu na różne trudne sytuacje zdrowotne naszych sióstr. Dopiero co jedna z nich, trochę młodsza ode mnie, zmarła na nowotwór. Umierała przy nas; Jej nagła śmierć była dla nas wstrząsem.
Przypominało mi się przysłowie: rozebrać Pawła, by ubrać Jakuba. Wahałam się. Rozmawiałyśmy o tym we wspólnocie, starałyśmy się rozeznać skierowane do nas wezwanie w świetle Bożym. I w sumie pomyślałam sobie, że przecież rzeczywiście w obecnej sytuacji jestem w naszej fraterni potrzebna... Po co znów wyjeżdżać,  być znów na kwarantannie,  po co jeszcze obciążać i tak już doświadczoną wspólnotę kolejnymi niepokojami, problemami?...
Z tą myślą, która obróciła się w postanowienie, by oszczędzić sobie i innym stresów, wyruszyłam na mszę świętą. Było to w tygodniu Miłosierdzia. Należymy do częstochowskiej parafii w Dolinie Miłosierdzia. Dawno tu nie mieszkałam dłużej, nie znałam jeszcze dobrze nowego kościoła. Poszłam odruchowo za daleko, kierując się w stronę dawnej kaplicy. I nie wiem jakim cudem, przechodząc koło nowej świątyni, dostrzegłam przez okno widniejący wewnątrz obraz Jezusa Miłosiernego. Usłyszałam  wróć, dokąd idziesz...? Tak, zapędziłam się, Eucharystia sprawowana już była przecież w nowym kościele...
No i wróciłam; do pierwotnego natchnienia, do pierwotnego światła, że pośród tych opuszczonych chorych ludzi jest moje miejsce.

 

Praca

Była nas spora grupa wolontariuszy - głównie sióstr zakonnych, ale też i sporo młodych ludzi świeckich (część z przygotowaniem zawodowym), jeden kapłan, jeden kleryk, też jeden brat zakonny... No i ogromnie ofiarny choć niemal całkowicie zredukowany personel, który pozostał na posterunku. Nieznane osoby z zewnątrz nam coś gotowały, czy przynosiły potrzebne produkty... Pomagali też przyjaciele, rodzina, współsiostry... Telefonowali pytając, jak się mamy,  czy czegoś nie potrzeba...
Radość. Chyba to główne słowo, jakie mi zostaje z tego czasu... Głęboka, duchowa radość bycia razem dla innych, bycia  darem,   bycia takim po prostu Kościołem w małym wymiarze... Tak, Kościołem, choć może nie wszyscy z nas tak do końca się z nim utożsamiali... Ale przecież Kościół, to zgodnie ze źródłosłowem święte zwołanie. Ktoś nas tu zwołał, wezwał, każdą i każdego z nas... Ja przyszłam, bo na wezwanie ks. Dyrektora prosili o to wyżsi przełożeni zakonni;  inni przyszli, bo przeczytali prośbę na stronie w internecie...
Duch wieje tam, gdzie chce, ważne, by Jego szum usłyszeć.
A więc mycie, karmienie, zmiana podkładów, kąpiel, zaspokajanie podstawowych ludzkich potrzeb... Od 7 rano do 7 wieczór... I ludzie cierpiący, tak zupełnie zdani na nas, że nie da się tego wypowiedzieć.
Misterium Cierpienia. Misterium Paschy - Męki i Zmartwychwstania Chrystusa w każdym z nas. Przejście ku Życiu, jakie nam otworzył. Innego przejścia nie ma.
A potem Msza święta w wewnętrznej kaplicy, dla sióstr zakonnych i wolontariuszy, przy zachowaniu środków ostrożności... Po Mszy mówiliśmy co dzień inną modlitwę, którą proponowało  kolejne obecne zgromadzenie...
No i przejmujące świadectwo miłosierdzia, dawane zwłaszcza przez tych kilkoro młodych świeckich... Sylwia, Asia, Justyna, Mariola, Małgosia, Dominika, Jacek, Filip, (było ich dwóch!) Jedna z wolontariuszek powiedziała mi: wiesz, jestem  w tej pracy taka szczęśliwa, kiedy karmię chorych, cieszę się z każdego kęsa...! A inny wolontariusz mi doradzał: modlę się zawsze, zanim podejdę do chorego, by spróbować go nakarmić.
W czasie mojego dwutygodniowego wolontariatu zmarły cztery osoby. Były już starsze, osłabione być może przez bezobjawowe przechodzenie coronavirusa, a także izolacją od najbliższych. Jednak byliśmy koło nich. Przez modlitwę różańcem, troskilwość... Były one w naszych sercach.

 

Twarze

„Innego napotykam w epifanii twarzy. Termin „twarz” ma doniosłe znaczenie. Twarz jest naga, przemawia, mówi do mnie, napomina. Można doświadczać obecności drugiego człowieka, ale nie dostrzegać twarzy. Twarz budzi myślenie, które jest myśleniem dla, poddaniem się, które stawia pod znakiem zapytania mnie samego i budzi we mnie odpowiedzialność. Twarz innego mnie oskarża i mnie wzywa. Nie mogę wobec niej pozostać obojętny” (Levinas)
Na początku, pracując razem, nie znaliśmy swoich twarzy. Dopiero na przerwie zdejmowaliśmy kaptury, przyłbice i maski. Nie znali też ich nasi podopieczni. Pani Zosia, ilekroć podchodziłam do jej łóżka żegnała się i sprawdzała, poklepując mnie i ściskając moją rękę, czy jestem z krwi i kości. Pani Cecylka zapytywała patrząc na zakapturzoną Dominikę, kim jest młody człowiek, który ją karmi?...
Twarze podopiecznych, a zwłaszcza oczy, były niekiedy ich jedynym sposobem wyrazu, porozumiewania się. Część osób w swej bezradności nie potrafiła się wypowiedzieć, czy samodzielnie wykonać jakiegokolwiek gestu.
Niekiedy widać było w tych oczach błyski radości, na przykład gdy Pani Adela na swoje urodziny dostała od syna przepiękne kwiaty.

 

Lęk

W czasie przerw niemal nie rozmawialiśmy o coronawirusie. Temat ten był mniej obecny pośród nas, niż w naszych codziennych rozmowach we wspólnotach, czy w  rodzinnym domu. To wszyscy zauważyliśmy. Rozmawialiśmy o pacjentach, o życiu. To prawda, że miłość usuwa lęk.
Sama przeżywałam obawę o swoje zdrowie czy życie przed samym podjęciem  wolontariatu. Napisałam testament. Choć przecież stale jesteśmy w ręku Pana, tylu ludzi umiera bez coronawirusa...